Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

leżał jeszcze zbój na ziemi i patrzał, zdrowa rękę wyciągnął, podniósł się i pochwyciwszy Piotra dłoń, pocałował ją.
— Jedźcie wy z Bogiem! gdyby wszyscy byli, jak wy, panowie, możeby i zbójów nie było.
Dźwignął się kulejąc, strząsnął, pokłonił i wszedł zwolna do lasu. Wkrótce potém dał się słyszéć świst, któremu inne odpowiedziały, a potém cicho było w lesie, chrzęszczały tylko gałęzie, jakby się przez nie dziki zwierz przedzierał.
Na gościńcu, przy wsiąkłéj w ziemię krwi, stali Kulesz, Piotr i ludzie z wozem. Co tu było poczynać? jechać daléj? powracać nazad? Zostali z dwojgiem ludzi samoczwart, a choć na prawdę i tak się daléj puścić było można, nie wiele zrobić by się dało, gdyby Wita spotkać szczęście nadarzyło. Rada w radę, wypadało zawracać i już miano się do odwrotu, gdy słyszéć się dała w dali trąbka myśliwska, potém goń psów, potém znów gałęzi chrzęst i mężczyzna w letnim kitlu, w długich butach, z torbą myśliwską, z rusznicą na ramieniu, wydobył się z gąszczy klnąc.
— A to mi ich tu licho nadało ze strzelaniem, żeby zwierzynę płoszyli.
Stanął rumiany chłop przed nimi, najrzał krew na ziemi, popatrzał na Piotra i jego ludzi, i zawołał nagle:
— O Jezu najsłodszy! Wszelki duch Pana Boga chwali!