Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzo do smaku przypadały i Witowi i jego druhom. A że we dworze tym panowała swoboda wielka i rozpasanie, jakie w owych czasach wkradło się nie pod jedną strzechę, całemi tygodniami weselono się, beczkami węgrzyna tocząc, a skrzypkom spać nie dając. Tam od południa już gościł pan Wit i nie spodziewano się go na noc, bo u Dzierżyńskich nigdy się dniem jednym nie kończyła zabawa. Była więc połowa jedna dworu pusta i ciemna.
W drugiéj na wieczornych pacierzach, przy żółtéj świecy woskowéj, nieopodal od łóżeczka córki siedziała pani Witowa. A była prawie samą, bo na owe tany w Krzywosach u Dzierżyńskich, że dla licznego zjazdu mężczyzn tancerek zabrakło, fraucymer na fury z Bożéj Woli zabrano, aby weseléj było. Nie płakała po nim gospodyni, a zostawało się go zawsze dosyć, by było komu szpiegować i naglądać.
Kobieta była jeszcze piękną, jak są wszystkie niewiasty pobożnego i cichego życia, choćby je dłoń losu najsrożéj dotknęła, gdy po chrześciańsku krzyż Pański nosić umieją. Rysy jéj twarzy pozostały dziewiczéj czystości i wdzięku, tylko łzy a ból ściągnęły je, wysuszyły, oblokły jakby jakąś ascetycznéj świątobliwości aureolą. Podobną była do hiszpańskich wizerunków Świętéj Teressy, miłością Bożą i umartwieniem ciała bolejącéj a niezłamanéj. Ciemne jéj oczy głęboko wpadłe, jakby brunatne, obwiedzione były obsłonką, z ust bladych krew dawno uszła do serca. Lecz ilekroć oczy padły na łóżko dzieciny,