Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzyła się znacznie i wróciła przytomność; leżał jednak jeszcze osłabły, a co gorzéj, na umyśle przybity. W czasie niebytności pana, od otaczających zażądał, aby mu przywieziono księdza, bo się chciał wyspowiadać. Była to rzecz tak zwyczajna, iż pilnujący go nawet nie spytali rotmistrza o pozwolenie; posłano po wikarego i gospodarz dowiedział się dopiéro o tém, gdy chory już się spowiadał. Nowa trwoga z tego powodu chwyciła go za serce, był bowiem pewny, że zezna przed księdzem zbrodnię, że może jego obwini, i że w ten sposób będzie ktoś na świecie więcéj, znający jego występek. Na to wszakże nie było ratunku. Welder wyspowiadał się, a gdy po odbyciu obrzędu wikary wyszedł, ocierając pot z czoła, i zaproszony do dworu, ukazał się w progu, rotmistrzowi zdało się, iż w spojrzeniu jego znalazł wypisany wyrok wzgardy.
Wikary był człek prosty, ale zacny, i nie okazał niczém, iżby mógł co wiedziéć z przeszłości, ale rotmistrzowi przywidywało się, że czytał w jego twarzy to nawet, czego ona nie wyrażała. Ugościł kapłana bardzo uprzejmie, rozpoczął z nim rozmowę, starając się spokój odegrać i dodał od niechcenia:
— Biedne Welderzysko, dobry człek, tylko głowa słaba. Od kilku miesięcy zauważałem w nim rodzaj obłąkania. Ciągle marzył o jakichś zbrodniach i we wszystkich widział zabójców, morderców, rozbójników. W nocy nawet zrywał się i przestraszał nas.