Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bliwsza Opatrzność Boża, która często nas ratowała, gdyśmy już zginionemi się być sądzili — przyszło by życie położyć w téj drodze. Aleśmy się w końcu do Wołoszczyzny dobili wynędzniali, gdzie w Jassach znaleźli się poczciwi ludzie, którzy nas na dalszą podróż zapomogli. Serb puścił się swą drogą, jam ku domowi zdążał, ale z jakiém uczuciem, z jak złamaném sercem... któż to wypowié! Jeszczem całego mego nieszczęścia nie rozmierzył, sądząc, że od niego żona się i dziecię uratowało. Dostałem się do Lwowa, a nie śpiesząc, zaopatrzony przez księży Trynitarzy w Kamieńcu, z coraz większym przestrachem wlokłem się ku rodzinnemu kątowi. Im bliżéj, tém większa ogarniała mnie trwoga, ba, niepewność co począć? Chciałem tylko ich — moją drogą Maryę i moją miłą Urszulkę raz jeszcze w życiu zobaczyć, a potém choćby umierać. Spotykałem już, bliżéj swoich będąc, ludzi, co moją rodzinę znali i okolicę — anim ich śmiał pytać, ani się wydać kim byłem. Gdym lasy nasze zobaczył, znowu mnie ogarnął strach i niemal ochota do ucieczki, alem się przemógł. W domu jednemu tylko człowiekowi ufać mogłem, staremu słudze ojcowskiemu, a mojemu piastunowi niemal, pasiecznikowi Panasowi. Szedłem więc wprost do jego chaty, od któréj przez drzewa już i dwór, niegdyś mój, widać było. I myślałem, idąc z zabobonnem przeczuciem: Cóż, jeśli ten człowiek zmarł? Aliści nie sprawdziło się, co w choréj duszy wymarzyłem. Spostrzegłem starego Panasa w progu sie-