Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzącego, a plotącego koszyk. Nie poznał mnie stary zrazu; dopiero gdym mówić doń począł, objął go strach i żal, bo mu się dźwiękiem przypomniało szczebiotanie moje dziecięce. Rychło téż przemógłszy obawę, wziął mnie do siebie, i przechowywał. Tum się o wszystkiém dowiedział i wpatrzéć mógł własnemi oczyma w niedolę jéj, dziecka, własną. W pierwszéj chwili ręka mi się rwała, aby mu w piersi miecz utopić, alem myślał: ot, nuż ona się doń przywiązała? i mam-li ja prawo być mścicielem sam? małoż już krwi naszéj przelanéj? Wahałem się. Cóż? jeśliby się to wszystko wydało i bratobójstwo padło hańbą na rodzinę? Przechowując się w pasiece, snać czy poznany byłem, czy odgadnięty, czy jakieś podejrzenie padło, bo się Wit uląkł i Panasa uwięzić kazał. Cudem się im z rąk wyrwał i tak obaśmy uciekać musieli.
— Poznał was kto? — zapytała wojewodzina.
— Nie jestem pewny — rzekł Piotr. — Sam nie wiem zresztą, tak jak dziś nie wiem, co daléj począć. Przecież Marya jest jego żoną.
— Lecz jak do tego przyszło? jak się to stało? — szepnęła, głową potrząsając, staruszka. — Są czarne a brudne czeluści występku, w które czystym oczom nawet wejrzéć niepodobna. Głęboka tajemnica okrywa to zamążpójście, które nie mogło być czém inném, jak skutkiem jakiegoś powtórnego gwatłu. Nie cierpiała go bowiem i wstręt miała ku niemu największy, a nieraz mówiła, iż wolałaby umrzéć, niż