Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Żebyż tak zmarł jak inni ludzie, albo z choroby, lub na wojnie, nie byłoby żalu... a no marnie zginął...
— Jakim sposobem? spytał woźnica.
— Albo téż to wiadomo? mówił młodszy. Ono by to najlepiéj pono mógł o tem powiedziéć dzisiejszy nasz pan a jego stryjeczny, bo oni z sobą byli jak rodzeni, i ten tam pono był, tylko mu się szczęśliwie ujść udało.
— Jakże to było?
— Ludzie różnie opowiadają, podobno jeden Pan Bóg wie, jak się to tam stało. Naturę miał taką, że choć mu w domu ptasiego mléka chyba brakło, choć się był niedawno ożenił — w miejscu osiedziéć się nie mógł, tak go korciło rycerzować, polować, koniem toczyć a dokazywać. Tylko okazyi szukał. Nagadali mu dziwy o dzikich polach gdzieś na brzegach Tatarszczyzny, że tam cudne łowy bywają w stepie, a i z Tatarami Nogajcami trafi się harc wyprawić. Mówią, że mu się tak głowa zapaliła, iż w dziesięciu ludzi, i z teraźniejszym naszym panem ruszyli się na polowanie w stepy kędyś ku Czarnemu Morzu. Gdzieś ich tam czy nad Dniestrem, czy Bóg wié gdzie napadła szajka Tatarów, nieboszczyka pana napadli, drudzy pouciekali, ten się bronił... i — czy go zasiekli, czy w niewolę zabrali... czy... kto już wié — dosyć, że jak w wodę wpadł. Co starań potém czyniono i przez księży Trynitarzy, i przez różne posły i do