Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Byłem zakłopotany mocno i w głowie mi nie postało do owéj garkuchni pójść, a o starych znajomych się dowiedzieć. Jednego dnia, zasępiony idę ulicą koło Saskiego placu, wtém słyszę muzyka gra, tentent koni za mną, tłum mnie ciśnie, popycha, i choć ja tam tym widowiskom wcale nierad jestem, popchnęli mnie tak, że mimowoli dostałem się w pierwszy rząd. Od Krakowskiéj Bramy wołają: — Król! Król! Za królem wojsko i gwardye. Stoję tedy choć z musu, bo już ruszyć się ani sposób. Przodem szła straż jakaś, muzyka, laufry, powozy, anim się nawet dobrze mógł przypatrzéć. Opodal nieco, patrzę, jedzie król konno. Wyglądał, jakby go nigdy pod Klisowem nie potłukli, niby słońce na koniu, głowa podniesiona do góry, włosy w puklach obfitych, oblicze królewskie prawdziwie, jasne, wesołe uśmiechnięte, ręka w bok, na piersi lekka zbroja złocista, koń pod nim w krygach cały, przybrany i kapiący od złota. Za królem, szepczą mi — pułkownik Rutowski, syn królewski.
Podniosłem oczy, chłopiec ładny, kształtny, dorodny i także znać w nim krew. Niedługom nań patrzył, osłupiałem. Obok niego na koniu w amazonce niebieskiéj, srebrem bramowanéj, kapelusik z pióropuszem na lokach, rączka w bok, główka do góry, przysiągłbym, że moja wnuczka Duvalowéj. Ale, chyba nie może być. Oczym wlepił, stoję jak wryty. I ta i nie ta, bo wypiękniała jeszcze, wyrosła kibić, jak trzcinka powiewna, a wdzięku, a dumy,