Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

toż samo, co ja, imię, i mamże dozwolić, aby na nie hańba spadła?
Kulesz się zamyślił.
— Bóg zrestą rozporządzi — dodał Piotr — dziś idzie o jedno tylko... żonę i dziecię wyrwać ze szpon jego. Jak to uczynić?
Kulesz był starym wojakiem, rąbał się i bił, i napadał stokroć, i nie lękał się żadnego niebezpieczeństwa, a gotów był jeszcze w téj chwili ruszyć na kresy z perpetyną; lecz do robót, które wymagały zręczności, przebiegłości, tajemnicy, nie nadał się wcale.
Nadchmurzyło mu się czoło.
— Najprostsza rzecz chyba — odparł po namyśle krótkim — spędzić czerni ludzi kilkuset, uzbroić choćby w cepy i kije, najść na dwór, jéjmość pochwycić i uwieźć...
— Nimbyśmy kilkuset ludzi zebrali, Wit, który się pilnuje i ma pewno szpiegi wszędzie, wiedziałby zawczasu dosyć, by umknąć.
— A no, to ja doprawdy nie wiem, co tu poczynać — odparł, wzdychając — ale co pani wojewodzina rozkaże i co pan łaskaw postanowisz, ręczę, że spełnimy święcie. Mam przy stajni, przy ogrodzie i we dworze ludzi kilkudziesięciu odważnych i zręcznych, będziemy ich użyć mogli... jak zechcecie.
— Wiesz waćpan co — dodał Piotr — jest tu zbiegły ze mną pasiecznik mój, Panas, pójdziemy jeszcze z nim pogadamy.
Stary Panas, nie mając tu znajomości i nie chcąc