Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Piątego dnia Wulf spytał.
— A długo chcesz z nim mówić?
— Pół godziny.
— Nie może być!
— Kwandrans.
Potrząsł głową.
— Dziesięć minut.
Wyszedł bez odpowiedzi, ale Wojski otuchy nabrał. Spać się nie położył wcześnie, bo go już i sen nie brał, o północku jeszcze chodził po izdebce patrząc na świecący nad okolicą księżyc, gdy zaskrzypiało coś w zamku. Zerwał się ku drzwiom, ale zamiast klucznika wsunęła się nieznana postać. Kobieta chuda, wysoka, koścista, straszna, z siwemi na głowie najeżonemi włosami, osłoniona chustą spadającą długo, czysto wiedźma nocnica. Skinęła na Wojskiego, który się dorozumiał po latarce w jéj ręku, że go chce gdzieś prowadzić i wyszedł. Po cichu się spuścili schodami w dół baszty, zakręcili w korytarz ciemny, długi, gdzieś może w okólnym murze wykuty, zeszli jeszcze raz po schodach, stara odryglowała drzwi, popchnęła Wojskiego dając mu latarkę, a sama została na progu. Z bijącém sercem wbiegł do nizkiéj izby sklepionéj Wereszczaka i przy blasku skąpém latarki, ujrzał Piotra, który znać niepoznawszy go zrazu, z oczyma otwartemi, leżał na tapczanie słomą narzuconym.
Milcząc, padli sobie w objęcia.
— Jakeś się tu dostał?