Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mężczyzni mało nie klękali. To cudne zjawisko trzpiotowatéj, ślicznéj laleczki, mocno zaintrygowało kasztelana. Nie mógł ani posądzić nawet, żeby ten Antinous język polski rozumiał. Nie kryjąc się więc z podziwieniem, jakie w nim wzbudził, kasztelan w sposób bardzo naiwny, odezwał się głośno do sąsiada:
— Ależ mości dobrodzieju, bestya piękna! na kobietę się urodził, wygląda jak anieli w kościele, tylko, że mu szatan z oczu patrzy.
Na te słowa biała a różowa twarzyczka pięknego owego chłopca, zwróciła się nagle ku kasztelanowi, poczęła nań patrzéć, patrzéć, przypatrywać mu się, uśmiechać, a w ostatku parsknęła śmiechem szalonym, niepohamowanym, dźwięcznym, dziecinnym, który kasztelana przeraził. Był to bowiem głos, wcale nie męzki, ton jego raczéj się kazał domyślać dziewczęcia.
Niemira zmieszany wzrokiem natrętnym, chciał się już usunąć, gdy chłopak zbliżył się doń i podając rękę, zawołał wesoło:
— A! pozwól pan byśmy się poznali.
Kasztelan kłaniać się począł, ale zupełnie zbity z tropu. Lękał się, czy na którego z książąt nie trafił, mówiących, jak słyszał, językiem nadziei przyszłego tronu.
— Muszę się z panem poznać! — dodał młodziedzieniec, bo widzi pan, pochlebstwa mi zbrzydły, a takie szczere z serca słowo, bardzo miłe, bardzo miłe.