Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kasztelan się kłaniał, ale na odpowiedź zebrać nie mógł.
Zakłopotany był już najprzód tytułem, jaki dać wypadało temu panu.
— Dawno pan tu przybyłeś? — zapytał młodzieniec nieznany.
— Parę dni, świeżo, dopiero, mruczał kasztelan, który czekał napróżno, czy mu kto przez litość nie podpowié, nie szepnie, z kim miał honor rozmawiać.
— Dla przyjemności, czy... z interesem.
— A! — zawołał trochę już ośmielający się kasztelan, którego to bałamuciło, że widział mężczyznę, a słyszał głos kobiecy, — a! mościa dobrodziejko... Poprawił się śpiesznie. — Panie dobrodzieju, ktoby to z domu teraz, gdy żniwa się kończą, a siejba zaczyna, dla satysfakcyi wyruszył! Mam kłopot.
— No, mów że mi pan, co to takiego, ja króla znam, łaskaw jest na mnie, może téż co poradziemy.
— Trudno, odparł cicho kasztelan, ja już hrabiego Brühla o to obligowałem, a powiada, że rzecz nie łatwa.
— Przecież, co by to było? — nalegał młodzieniec.
— Sprawa nie moja, wzdychając dodał kasztelan, przyjaciela mojego, pana Wojskiego Wereszczaki.
Posłyszawszy to nazwisko, młodzieniec, który dotąd roztargniony był jakoś, zbliżył się żywo do mówiącego.
— Wojskiego! a to mój przyjaciel! to mój dobry,