Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podano świece, wojewodzina zasiadła w krześle i nie bez pewnéj niecierpliwości oczekiwała zapowiedzianego, tajemniczego gościa. Zapomnieliśmy dodać, iż mimo zachowanych sił umysłu i zdrowia, staruszka czytaniem i pracą nieco osłabione miała oczy i nie widziała dobrze, zwłaszcza wieczorem.
Po upływie dobrego kwadransa, kroki dały się słyszéć w korytarzu, drzwi się otworzyły, marszałek wpuścił mężczyznę słusznego wzrostu, a sam się cofnął. Staruszka oczy podniosła ku niemu, zasłaniając się od świecy, lecz nic dojrzéć nie mogła, oprócz, iż gość wszedłszy, stanął jak wryty w progu, milczał, niby nie mogąc znaléźć słowa... i nieśmiał nawet się zbliżyć.
— Proszę pana — odezwała się nieco zaciekawiona wojewodzina — proszę pana, pan Kulesz mi oznajmił, żeś pan życzył sobie jeszcze dziś widziéć się ze mną. W czém-że mu służyć mogę?
Po tych wyrazach nieznajomy stał jeszcze jakiś czas niemy, zwolna zrobił parę kroków naprzód, skłonił się i drżącym, stłumionym począł głosem:
— Pani wojewodzina dobrodziejka przebaczy mi to natręctwo; są położenia i okoliczności, które winny dla człowieka pobłażanie wyjednać.
Na pierwsze dźwięki téj mowy, staruszka zerwała się z krzesła, jakby uszom nie wierząc, przestraszona, wylękła, lecz zaraz siadła znowu i przerwała.
— Któż pan jesteś? — spytała.
— Jestem nieszczęśliwy, jestem bardzo nieszczę-