Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nienie Maryi odżyło dla staruszki, gotowały się wcale niespodziane i dziwne wypadki.
Jednego późnego wieczora czerwcowego, gdy już było po wieczerzy, a staruszka, w krześle siedząc, słuchała opowiadań księdza kapelana o cudownym zwierząt instynkcie, zbliżył się marszałek dworu do niéj i szepnął prawie na ucho:
— Proszę jasnéj pani, przybył jakiś nieznajomy, zdaje się podróżny zdaleka, Bóg raczy wiedziéć, i chce, a domaga się, aby miéć szczęście na osobności kilka słów z panią wojewodziną pomówić. Napróżno mu przedstawiałem, że godzina niewłaściwa.
Wojewodzina spojrzała na zégar stojący na kominie — było wpół do dziesiątéj.
— Prawda, że to trochę późno — rzekła — ale jeśli sprawa pilna... któż to taki? jak wygląda?
— Nie bardzom się to mógł przypatrzéć — odpowiedział marszałek — ubrany dość ubogo i jakby po ciężkiéj, długiéj podróży, człek lat średnich, cichy jakiś i obyczajny. Smutno wygląda, znać nieszczęśliwego.
Wojewodzina zakłopotała się widocznie, chwyciła srebrny dzwonek.
— Niech świecę zaniosą do gabinetu... proś go do mnie waćpan... proś... nie godzi się biednego, może w największéj jakiéjś potrzebie, z niczém odprawić.
I w téjże chwili, podpierając się na laseczce, żywym krokiem posunęła się ku swojemu gabinetowi, do którego drugie osobne wnijście było z korytarza.