Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śliwy — rzekł przybyły — prześladowany, znękany; wszak to starczy w sercu pani za imię i tytuły.
— Ale na miłość Bożą, któż jesteś? — powtórnie zawołała wojewodzina — wasz głos, mowa, nawet postać tak mi żywo przypomniały... Niech Bóg będzie miłościw jego duszy!
— Otarła łzę staruszka i powtórzyła:
— Któż wy jesteście?
Nieznajomy zbliżył się zwolna, tak, że na twarz jego padło całe światło od dwóch świec stojących na stole. Wojewodzina wstała, aby bliżéj mu się przypatrzéć.
Mężczyzna był średnich lat, pięknéj niegdyś ale wychudłéj i wybladłéj twarzy, zmizerowany nędzą zawcześnie. W oczach jego zapadłych skrzył jakiś ogień dziwny, prawie do szału podobny, wargi mu się trzęsły, ręce drżały, łza płynęła po policzku.
Wojewodzina wpatrywała się zdumiona, osłupiała ale niepewna, on patrzał i mówić nie mógł.
— Wszelki duch Boga chwali! — zawołała — gdyby nieszczęśliwy Piotr nie zginął, powiedziałabym, że jego mam przed sobą. Któż wy? kto wy jesteście?
Gdy domawiała tych wyrazów, wysoka owa postać mężczyzny zgięła się, padła na kolana przed nią, chwyciła jéj ręce i schylając się do stóp, zawołała rzewnym, łzami przepełnionym głosem:
— Pani moja! nie ulęknij się wracającego z drugiego świata: jam jest ów Piotr... jam żyw... i oto