Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ków ze stajni i nakazawszy im iść za sobą w milczeniu, a zabrać dobre sznury od siana i koły, znaną dobrze ścieżką pośpiesznie udał się ku lasowi. Noc była gwiazdzista ale ciemna, dzień jeszcze się robić nie zaczął, pochód więc bardzo pośpiesznym być nie mógł. Gdy się zbliżyli pod parkan, w pasiece zdawało się wszystko uśpione, dwa tylko psy Panasa, dobrze znane z czujności i napastliwości swéj, wcześnie ujadać zaczęły i biegać od wrót do płotów, gdzie czuły zbliżających się obcych ludzi.
Welder, wpatrując się przez parkan ku oknom chaty, nigdzie światła nie dostrzegł. Myślał zrazu, chcąc niespodzianie wpaść z ludźmi przez płot się dostać, otarnowanie z wierzchu zrzuciwszy, ale psy tak się wściekle porwały na pierwszy szelest, iż potajemnie dostać się nie było już sposobu. Zaczął więc stukać do wrót. Panas, którego szczekanie obudzić musiało, wyszedł na próg i natychmiast odezwał się. Kazał psom milczéć, sam podchodząc do furtki.
— Kto tam?
— To ja — rzekł Welder — zabłąkałem się na polowaniu do późna, nie chce mi się już do dworu, otwórzcie, abym się u was przespał.
Panas pomilczał, jakby się namyślał i rzekł prędko:
— Téj chwili, téj chwili, pójdę po klucz, bo kłódka na klucz się nocą zamyka.
Nie zabawił wszakże długo, otworzył i Weldera wpuścił, za nim z wielkiém zdziwieniem Panasa we-