Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

aby miał czas stawić się na naznaczoną godzinę do hrabiny Orzelskiéj.
Serce mu biło, bo do języka i obyczajów dworu nie bardzo był nawykły, a ta cudacka dziewczyna, która wczoraj była chłopcem, przestraszyła go swoją śmiałością, tonem i zagadkową twarzyczką.
Pałac wyglądał jak cacko, służba nie różniła się ani liczbą, ani wspaniałością od królewskiéj, audiencyonalna sala, wybita atłasem cała, rzucanym w bukiety kwiatów, podobną była do owych pudełek, w których się drogie składają klejnoty. W ogromnych naczyniach porcelanowych, stały wiązki kwiatów woniejących. Na szafkach, na gierydonach pełno było śmiejących się lalek i złocistych cacek.
Ledwie wszedł kasztelan i zdumiony rozpatrywać się zaczynał, gdy po za nim zaszeleściała suknia jedwabna — obejrzał się — we drzwiach stała, nie wczorajszy kawaler, ale urocza, jak kwiatek świeżo rozwity dzieweczka. Poznać było trudno w niéj trzpiota tego, tak wyglądała poważnie, skromnie, dziewiczo, a obłoczek znużenia i tęsknoty na czole, jak mgła ją srebrna obwiewał. Była stokroć piękniejszą teraz, a choć z twarzy do tamtego zjawiska podobną, wszakże inną. Zarumieniła się spostrzegłszy kasztelana, przywitała go uprzejmie i prosiła, siadając sama, ażeby usiadł.
Nie raźno było kasztelanowi, tak królewskie miała oblicze, taką pańskość w twarzy, taką powagę w obej-