Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Sodoma i Gomora! — rzekł po cichu, ale co mi tam, byleby Wereszczakę wyratowała.
— W czasie całéj téj sceny, ode drzwi, stojący w nich w paradnéj liberyi cytrynowéj ze złotem kamerdyner, nie spuszczał oka z kasztelana. Ogromny drab uśmiechał się miluchno, patrząc jak na dziecię, na tego jegomościa, którego twarz świadczyła, iż z nim odegrano komedyę.
Ciekawość zmusiła Niemirę pozostać, dla widzenia kadryla dzikich Indyan, potém Meksykanów, potém diabłów.
Diabłami się zgorszył bardzo, ale tańcowali nader zręcznie, choć wyglądali w maskach wstrętliwie. Kasztelan wmięszał się w tłum i niepostrzeżony przyglądał się jeszcze fajerwerkowi, w którym, jak mu wytłómaczono, była cyfra hr. Orzelskiéj, zaprowadził go potém podskarbi do stołu, nakarmił, napoił, a gdy dobrze po północy wysunął się z głową rozgorzałą Niemira i do lektyki swéj kroczył, niespodzianie u schodów zaszedł mu drogę wygalonowany lokaj.
Poznał w nim swego znajomego.
— Pan kasztelan, szepnął mu, wszystko powiedziéć hrabinie, ona teraz wszystko może i... się zrobi... się zrobi...
Niemira po tylu wrażeniach doznanych, wieczerzy i winie, dojechawszy szczęśliwie do domu, usnął snem sprawiedliwego, ale kazał się obudzić rano,