Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ale stu oprawców nie ulękła. Kazałam przyprowadzić psa z podwórza. Gdy się to działo, siedział niemy, przerażony, jakby schwytany na uczynku. Odprawiłam precz sługi i dałam przy nim psu napój, od którego skonał w konwulsyach.
— Zbójco, rzekłam mu, widzisz, że cię odgadnąć potrafiłam. Trucizny mnie dać możesz, ale strzeż się tknąć tego dziecka. Pójdę, przebiję się, wydam cię katom, zburzę lud, każe cię związać i sama świadczyć będę przeciw tobie.
Odszedł, nie mając siły odpowiedziéć mi słowa, od tego dnia nie siadłam z nim do stołu, nie dałam się zbliżyć do siebie i do dziecięcia. Nie przypominałam mu wypadku, ale czytał jego pamięć w oczach moich.
Wojewodzina nie chciała pytać, aby nie wznawiać bolów już przysypanych mogiłą. Umilkły obie.
— Mów mi pani! a! mów, Piotr żyje! gdzie jest Piotr?...
Nie mogła już dłużéj nic taić przed nią staruszka i opowiedziała wszystko.
Tegoż samego dnia wyprawiono sztafetę do Drezna, która już Piotra i Wereszczaki nie zastała.