Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bo tak surowéj reguły nie wiele było w kraju klasztorów.
Jeden z braci przeznaczony ku temu, ukazywał zwykle gościom klasztor, domki, ogródki i co tylko było ciekawego. I tym razem nie odmówiono podróżnym wstępu. Milczący młody człek, nie wielą ich słowy objaśniając, śpiesząc się jakoś, przeszedł z nimi część ogrodu i pustelni. Wojski zapytał, czyliby choć jednego domku obejrzéć bliżéj nie mogli, a stali właśnie przed jednym z nich, — przewodnik wprowadził... Wejrzeli najprzód przez kraciaste okno do małéj kapliczki... Właśnie przed ołtarzykiem klęczał zakonnik.
Głowę miał spuszczoną tak na piersi, iż twarzy cale widać nie było, ręce na piersiach skrzyżowane... mimo szelestu, który usłyszéć musiał, nie podniósł ani oczów, ani z rozmyślania dał się wyrwać... Wychudła głowa ta, ogolona cała, oprócz wianka krótkich podsiwiałych włosów, była prawie trupią czaszką, tak kości wszystkie, ledwie suchą a żółtą ociągnięte skórą, wystawały z niéj, niby siecią siną pooplątywane wydatnemi żyły. Ręce téż, z których jedna była widoczną, zdawały się trupiemi, tak białe, a raczéj woskowo-żółte wyglądały.
Nie chcieli przerywać rozmyślania, i stali cicho goście, ale to obezwładnienie człowieka, którego dusza gdzieś indziéj krążyła — może w sferach niebieskich, u stóp mystycznego krzyża, uczyniło na nich tak głębokie wrażenie, iż mimo lekkich oznak