Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cym do króla, utrządzone już miał pokoje, jak dla młodego wielkich nadziei dworaka przystało.
Tymczasem nie było więcéj nad czterech lokajów w liberyi i nad grzecznego pana sekretarza, który przybywających oznajmił hrabiemu. Sala, w któréj na niego oczekiwali, przystrojona była w meble wytworne, w obrazy piękne i kosztowne fraszki z gustem porozstawiane. Nasi panowie więcéj się dziwili wykwintowi, niż bogactwu, bo u nich dostatek zwykł się był inaczéj objawiać: ciężkiém srebrem, klejnotami, mnogością ludzi, koni, służby i zapasów w skarbcu, tu złocenia, błyskotki i fantazyjne cacka zastępowały rzeczywistsze bogactwa. Za to na srebro, szaty, klejnoty spojrzawszy, można było mniéj więcéj ocenić mienie, a tu, między obrazem, który wart był tysiąc, a drugim nie kosztującym dziesięciu, niewprawne oczy profanów różnicy znaléźć nie mogły. Salon był biały ze złotem i złoceń w ogóle tak wiele, iż Wereszczace było ich nadto, nie widział ich nigdy tyle, chyba po kościołach. Dla Pana Boga zdawało mu się właściwém szafować tak blaskiém, dla człowieka znajdował to śmieszném.
Po chwilce sekretarz drzwi otworzył i w progu ukazał się człowiek młody, nader wytwornie ubrany, cały od aksamitów, atłasów i koronek jaśniejący, z kapelusikiem pod pachą, w pończoszkach jedwabnych, świeży, rozkwitnięty, słodki, kłaniający się, uprzejmy a tak miły, jak gdyby obu panów, których przyjmował, na dnie serca nosił. Znał on kasztela-