Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiesz teraz, dla czego puszczać ich ztąd nie godzi się. Panią ocalić trzeba i dziecko.
Stary zamyślony stał, niedowierzający, osłupiały.
— Jakże się to stało?
— W niewoli tatarskiéj był. Myślał go zabić bratanek, ale mu Pan Bóg życie powrócił, aby świadczył przeciw mordercy; wycierpiał wiele, i dobił się wreszcie do kraju.
— A czegóż czeka? a czemuż nie stanie tu, sam, aby swoje dobro odebrał i pomścił krzywdy? zapytał stary.
Panas westchnął. — Albo wy mnie zrozumiecie, odezwał się — albo nie wyć to czujecie, że w którym rodzie zbójca był, temu rodowi na wieki srom. Bratanki oni przecież i nazwisko jedno. Nie chce pan rozgłosu, a jak on tam postanowi, nie wiem, tylko, że bez sądu, to pewno.
Nikita milczał zdziwiony.
— Ja tu do was przychodzę od niego — rzekł pasiecznik — innym całéj sprawy mówić nie można, ale wam się godzi. Pani z domu na żaden sposób gromada puszczać nie powinna.
Zamilkli, ponuro się zamyślił gumienny.
— Aby to tylko na naszych się plecach nie oparło — rzekł — bo nim sprawa się dokończy, rotmistrz, który ma siłę, za najmniejsze przeciwieństwo srodze karać będzie. Nam zawsze biéda.
Panas uderzył go po ramieniu.