Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W gorączce bredzisz, odparł Wit, dość tego.
Jakby usłyszał te słowa, umierający podniósł głowę nagle, usta mu się poruszyły żywo.
— Przytomny jestem, zawołał — Bóg mi kazał żyć do rana, bym ci powiedział jeszcze... idź, obmyj się — pokutuj! krew na tobie bratnia... krew.
Głowa opadła mu gwałtownie na poduszki, oczy się zamknęły, usta otwarły drżące... skonał.
Rotmistrz siedział jak wryty, zimny pot oblewał mu czoło, chciał odejść i ruszyć się nie mógł. Byłby tak może długo pozostał jeszcze, gdyby wrzawa w dziedzińcu nie przywróciła mu przytomności.
Stęskniony Dzierżyński ze trzema gracyami, na chłopskich wozach, pochwyconych w polu od siana, wybrali się w samą porę, o niczém nie wiedząc, odwiedzić sąsiada. Wesołemu towarzystwu temu za straż konną służyli dwaj młodzieńcy z sąsiedztwa; a cała ta banda śpiewając i śmiejąc się wtoczyła się w dziedziniec, właśnie w chwili, gdy Welder konał i zastygał.
Rotmistrz przez okno ich dojrzawszy, zniecierpliwiony, nie wiedząc co począć, chciał już słać, by ich odprawiono, lecz poufali przyjaciele domu rozgaszczali się już, wszedłszy do jadalni i rozpytali sługi o pana. Nie było sposobu pozbycia się ich, a czyby kto urodził się, zmarł czy ożenił, zawsze staremu sędziemu należał się za to kieliszek. Za owych czasów było to w obyczaju, ani się stypa bez puharów obejść nie mogła.