Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śmiercią, któréj zbliżanie się na straszliwie zmienioném malowało się obliczu. Oczy jego obłąkane szukały rotmistrza, choć usta już z ciężkością przemówić doń mogły. Na dany znak wszyscy wyszli, Welder nie mógł się już podnieść, odwrócił tylko głowę ku niemu. Zeszklone prawie oczy, pozbawione blasku życia wlepił w Wita z jakimś strasznym uporem, poruszał wargami i głosu dobyć nie mógł.
— Słuchaj — wybąknął — słuchaj — ja już za chwilę stanę przed Bogiem... na sąd... na sąd straszny... alem winę zmył... wyznał... Lżéj mi... Jam miał widzenie... ja jasno widzę teraz... choć mgłą mi zaszły oczy... widzę... Chcesz się ocalić., idź — uchodź — rzuć wszystko — pokuta... klasztor... tobie... pokuta.
Rotmistrz zaciął usta gniewnie, nie odpowiedział nic.
— Jeszczeż nie umieram, na pokutę dosyć czasu — mruknął — nie sądź mnie... ty nie wiesz nic.
— Ja? teraz? ja wszystko wiem — zawołał wyraźniéj Welder, ja w ciebie, nie na ciebie patrzę, ja czytam myśli twoje. Ty się radujesz śmierci mojéj — ale straszniejszy świadek pozostał.
— Kto? zawołał Wit, kto? nie ma żadnego świadka.
— On — on — żyje! rzekł ze stłumionym jękiem Welder. Ja go widziałem nocą... Stał nade mną, pokazywał piersi... na piersi była szeroka blizna sina — blizna... ale żył z blizną... On żyje...