Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Marmarosz potarł czoło, westchnął, chciał wyjść i zawrócił się.
— Nie masz co pytać więcéj, panie poruczniku — dodał rotmistrz — podejmujesz się czy nie?
— A no... gdy jw. pan każe... chociaż...
— Bezwarunkowo! nie pytam, co będzie kosztować.
Odprawił go wzrokiem. Marmarosz wyszedł. On rzucił się w krzesło, jakby mu ciężar spadł z serca.
— Tak — mruknął sam do siebie — dłużéj tu siedziéć nie mogę, nie chcę, nie powinieném. Kobieta hardszą jest, czując się na swoich śmieciach, trzeba ją ztąd wyrwać... i dziecko to przeklęte mi zawadza. Gdyby nie ono, jabym tu był panem.
Nagle, jakby się własnéj myśli przestraszył, wstrząsł się cały.
— Wszakże i bez tego pozbyć się można utrapionéj przeszkody — szepnął po cichu. — W mieście... tak... nie dokończył znowu, przechadzać się począł, zadzwonił o wino i zalawszy sumienie, konwulsyjnym snem usnął nad porankiem.
Nazajutrz spał jeszcze twardo, marząc i rzucając się wśród snów krwawych, gdy sługa przybiegł go obudzić, Welder umierał i chciał go żegnać, chciał z nim mówić przed śmiercią. Wiadomość ta, która była jakby przedłużeniem zmory nocnéj, raziła go dziwnie, narzuciwszy ledwie opończę na siebie, pobiegł do oficyny.
Welder w istocie od kilku godzin pasował się ze