Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kromowicza wyprosić konie do Borszczówki. Zdało mu się po chwili namysłu, że łacniéj pozyszcze, czego żądał, gdy go staruszek w kościele zobaczy. Wszedł więc i siadł właśnie na prawo. Oczyma bezmyślnemi wodził po wiejskim kościołku; ksiądz kończył właśnie Mszę i żegnał lud, rotmistrz wstał wedle obyczaju, staruszek go zobaczył. Oto mu tylko chodziło. Po chwili był już w zakrystyi, ale proboszcz modlił się jeszcze i dał mu znak, żeby szedł na plebanię. Wkrótce też podążył za nim, a pamiętny niedawnéj spowiedzi, objął rękami drżącemi tego, którego od śmierci ocalił. Wit schylił się milczący.
— Dzięki Najwyższemu, ozwał się ksiądz, żem krwi przelanie mógł powstrzymać, a was naprowadzić na drogę pokuty!
— Co się stało z nim? zawołał Wit.
— Z kim?
— Z nim, dosadnie powtórzył Wit; cóż? uszedł? dokąd? gdzie jest?
Chłodny jakiś i dziwnie rażący ton, jakim wymówił te wyrazy, uderzył staruszka, który cofnął się i wpatrzył w niego.
— A cóż wy chcecie jeszcze od niego? zawołał, wasza rzecz szukać przytułku i spełnić, coście mi uroczyście przyrzekli, pokutę!
Wit ręką rzucił w powietrzu, ironicznie się śmiejąc.
— To już jest moja rzecz, zawołał, zostawcie to mnie, mój księżuniu, a pożyczcie mi koni, niedaleko.