Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się stręczyło właśnie to, po co przyszła, udała jednak zdumioną, zakłopotaną i niepewną, patrzała w oczy Linie.
— No, to o cóż wam idzie? spytała.
— O co mnie idzie? ażebym mogła wiedziéć, co téj kobiecie jest i co się z nią dzieje? Człowiek mi ten teraz wygląda na zbója, chmurny, zły, kwaśny, a mnie się znowu nie chce kobiety męczyć. Gdyby mnie tak straż powierzył nad mężczyzną, no! tobym się na nim za wszystkich mściła, bo łotry są, nie wyjmując żadnego, ale kobiecie kobietę męczyć...
— To prawda, odparła Magda, a jakżeby tu ją wybadać.
— Wam? jak najłatwiéj, szepnęła Hoizerowa, ja was wpuszczę, nibyście jednak weszli bez mojéj wiedzy. Powiedzcie, że dowiedziawszy się, iż ona z tego samego co wy kraju, chcieliście się rozgadać! no! wy tam znajdziecie co mówić, i jak począć. Ja stanę na straży, gdyby miał nadejść, chrząknę, umkniecie bocznemi drzwiami, ja go wstrzymam, a powiecie mi, co ona wam o sobie mówić będzie.
Magda choć bardzo rada, chciała się podrożyć wszakże.
— Jakto? rzekła, dziś? zaraz?
— A czegoż czekać? czy wy zechcecie znowu drugi raz iść na Nowe-Miasto, ona teraz sama, zróbcie znajomość.
Składało się wszystko jak najlepiéj. Holzerowa otworzyła małe drzwiczki boczne i Magdę mocno