Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z Kulesza, Andraszka i pięciu ludzi konnych. Szedł téż wóz wielki węgierski z zapasami podróżnemi i jeden koń luźny na wypadek.
Wszyscy, jak to naówczas obyczajem było, uzbroili się dobrze, miał każdy pistoletów parę, szablę, a służba małe karabinki przez plecy. Ponieważ zapowiedziano jak najśpieszniejsze zdążanie do Warszawy, zaraz na wyjezdném oświadczył się Andraszek, iż on, znając doskonale okolicę i krótsze drogi przez lasy, poprowadzi ich tak, iż najmniéj dzień jeden czasu oszczędzić potrafią. Kulesz zrazu się wahał, ale pan Piotr się zgodził, dał Andraszce talara, natychmiast polecił jechać przodem, a owe prostsze ścieżynki ukazywać.
Tymczasem wszakże ruszyli gościńcem wielkim, od którego późniéj wziąć się miano lasami na wprost ku Warszawie.
Cały ten dzień szedł na milczącéj jeździe dosyć pośpiesznéj, na gościńcu jeszcze wypadał popas, Andraszek puścił się przodem i wnet gospodę oczyścił, z arendarzem pogadał, ludzi z szopy powypychał precz tak, że dzięki jego usłużności, popas wypadł dogodnie i bez straty czasu.
Trafiła się jednak rzecz dziwna. Żydek arendarz, który młodym jeszcze będąc, na jednéj z wiosek do Bożéj Woli należących przez lat kilka szynk trzymał, a teraz przeszedł do téj gospody, wpatrzywszy się chwilę w pana Piotra, stanął jak wryty i nieustannie podchodził doń, patrzał się, zdawał niezmiernie poru-