Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skwierczę i nie płaczę. Cóż chcecie! mój ojcze, jam stary żołnierz. Śmierć mi już nie raz w oczy zaglądała, dawna to znajoma. Dlatego, żem trochę twardy, nie chciéć mi dać koni, dalipan, księże, to przechodzi miarę.
— Starzec się odwrócił doń i pokazał drzwi.
— Człowiecze zatwardziałego serca, zawołał uroczyście, idź, gdzie cię twoje losy wołają, ale uwolnij że mnie od wszelkiego ze sobą wspólnictwa.
Na twarz rotmistrza buchły płomienie gniewu.
— Słyszałeś, powtórzył, przystępując, żem od ciebie koni żądał, potrzeba mi ich, we wsi nie dostanę, chamskiemi chabetami nie pojadę, mówię ci, koni dawaj, ja nie żartuję!
Ksiądz osłupiał, ręce mu zwisły na kolana, padł na stojące blizko krzesło.
— Pocóż mnie zmuszasz, bym był grubianinem, mruknął, muszę, mnie tu o gardło idzie. On, żeby sto razy słowo dał, ścigać będzie, to darmo. Muszę miéć konie.
— Idź je sobie weź, idź! idź! słabnącym już głosem rzekł kapłan, i, niech Bóg ulituje się nad duszą twoją.
— Uchyliły się w téj chwili drzwi i wszedł właśnie zakrystyan, słysząc wrzawę i podniesione głosy.
— Słyszysz ty! zakrzyczał rotmistrz. Każ mi zaraz proboszcza konie zaprzęgać. Jegomość każe, a mnie pilno, dam dobrego gościńca, ażeby mi było duchem.