Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kami, dodał Wereszczaka, ale kat go bierz, mniejsza o to.
Pogadawszy jeszcze chwilę, pokładli się spać. Pod owe czasy, mimo, że w zamku przeciągała się często zabawa bardzo długo, miasto uciszało się i usypiało około dziesiątéj godziny. Domy zamykano w wielu miejscach o dziewiątej nawet, światła gasły i ruch wszelki w mieście ustawał. Właśnie na zegarze w kościele Świętego Krzyża wybijała dziesiąta, gdy w pośród téj nocnéj ciszy, dały się słyszéć turkot powozu i tentent ciężkich koni. Co dziwniejsza, zbliżył się on do kamienicy i zdawał zatrzymywać u bramy. Wereszczaka, który jeszcze nie spał, wyjrzał przez okno, noc była dosyć jasna. Przed wrotami stał jakiś czarny wóz kryty i przy nim kilku konnych ludzi, a tuż uderzono do bramy dosyć gwałtownie.
— Co też to może być? pomyślał sobie Wojski, czyby to byli jacy podróżni?
Na dole dał się słyszéć brzęk kluczów, szwargotanie, potém gadanie głośne, potém stąpanie po schodach, aż nareszcie zaczęto stukać mocno do drzwi mieszkania. Przez nie bardzo szczelne deski, wpadało światło.
Wereszczaka, który pierwszy się zerwał i przyskoczył, posłyszał głos gospodarza domagającego się aby mu otworzono. Inne jakieś głosy dosyć szumnie popierały to żądanie. Nie mogąc ani zrozumiéć, ani się domyśléć coby to być mogło, Wojski odryglował.