Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiono Wita, jakoś między królewskiemi łowczemi, a przynajmniéj niedaleko od nich. Król się kilka razy od niechcenia obejrzał w tę stronę, z dworu kilka osób także. Zdala zaczęło być słychać obławę i psy, a wszystko uciszyło się i nagle zamilkło.
Miejsce, na którém stał dwór i król, na zielonéj łączce, okolonéj lasem, było puste i dzikie. Wysoki bór otaczał w koło nizinę, przez którą zaledwie dostrzeżony płynął strumyczek.
Już byli wszyscy zebrani, gdy drogą od Moritzburga ukazało się kilku jeźdźców, jakby opóźnionych. Kasztelan zdala po strojach poznał ziomków, a po rzędach konie królewskie. Ciekawe oczy wlepił w tych tak nieprzyzwoicie przybywającsch na zaproszenie gości, gdy w miarę jak się zbliżać zaczęli..... w oczach mu się zamgliło. Przetarł je raz, i drugi, ale im uwierzyć nie mógł. Przodem jechał ogorzały, słusznego wzrostu mężczyzna, ubrany bardzo skromnie, czarno, przypominający twarzą i Wita Zagłobę i nieboszczyka Piotra. Kasztelanowi przywidziało się, że z nim jechał ktoś podobniuteńki do Wereszczaki.
Ale oczywiście to było tylko złudzenie. Sam się już z siebie miał śmiać kasztelan, gdy jeszcze kilka kroków, najwyraźniéj poznał Wojskiego Wereszczakę, zmizerowanego bardzo, chudego, żółtego, ale żywiuteńkiego. Omylić się nie było podobna. Kasztelan ręce podniósł do góry i o mało na głos nie krzyknął. Cicho było na stanowisku, przyjazd więc