Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nazajutrz rano, przez sekretarza pałacu posłała nazwisko Wereszczaki do zawiadującego policyą stolicy, aby się jéj dowiedział, co się z nim stało. Czekała do wieczora na odpowiedź, która nie nadeszła. I drugiego rana ponowiła żądanie, niecierpliwie wyrażając się, że chce miéć odpowiedź natychmiast. Było to tak właśnie jakby król sam rozkazał. Zjawił się w pół godziny, niezmiernie nizko kłaniający się, w peruce, przy szpadzie, żółto-pomarańczowy jegomość, niezgrabnie dosyć chcący odgrywać rolę salonowego człowieka, który z zająkaniem, wahaniem, cedzeniem i frazesami, smażonemi po cichuteńku, oświadczył hrabinie, iż Polak tego nazwiska, z drugim szalbierzem wspólnie, który cudze zapożyczał i jakąś zbrodnię wielką miał popełnić, z rozkazu pierwszego ministra, zawieziony został do twierdzy Koenigsteinu, że tam zapewne, gdy papiery nadejdą, wytoczony im będzie proces... i...
Tu znowu począł się kłaniać, uśmiechać, uniewinniać, rękę położył na piersiach, i gdy hrabina nie mogła się zdobyć na odpowiedź, korzystajac z chwili zdumienia, wyślizgnął się i wyszedł. Orzelskiéj łzy zakręciły się w oczach, mało znała poczciwego Wereszczakę, ale się jéj zdało, że człowiek tak serdecznie dobry, zbrodni się żadnéj nie mógł dopuścić. Cały ten dzień chodziła tak ponura, tak zasępiona, iż król August po dwakroć się znowu od ulubionéj córki domagał, aby mu przyczynę tego smutku wyjawiła. Po długich wahaniach, Orzelska opowie-