Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, ależ to bajka z tysiąca nocy, dorzucił Niemira.
Rotmistrz ramionami ruszył.
— Dziwi mnie tylko, że ona do pana kasztelana wprzódy nie doszła, bo w kraju o niej słyszę wiele rozbębniono, a wojewodzina ciotka mojéj żony, nieprzyjaciółka moja wielka, pono się szalbierzowi uwieść dała. Nie pierwszy to przykład...
— Nic o tém w istocie nie słyszałem, rzekł żywo Niemira, siedzę w domu, mało kogo widuję, a tu ledwiem miał czas interesu dopilnować.
Zagłoba znać chciał o tém dłużéj i obszerniéj mómić, a do kasztelana się zbliżyć poufałéj, lecz doznawszy zimnego przyjęcia, musiał się pokłonić i ujść, bo rozmowa nie szła.
— Czemu pan u dworu nie bywasz? zapytał na wychodném. Takiego dworu, takiéj wspaniałości, takich zabaw, takiego towarzystwa drugiego na świecie nie znaleźć. Gdzie indziéj można żyć, ale być szczęśliwym i czuć w pełni, że się żyje, tylko tu.
— O! mości rotmistrzu! rzekł kasztelan ręce składając, ja jestem domator, ja lubię ciszę i spokój i strzechę moją z jaskółczemi gniazdami, najszczęśliwszym będę, gdy ztąd uciec potrafię.
Wit rozśmiał się.
— Tak to jest, zawołał, że każda natura czego innego wymaga i potrzebuje.
Zatém się pożegnali.