Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z kopyta! znacie mnie, że żartować z siebie nie dam. I ręką pchnął przybliżającego się gumiennego.
— Precz!
Straszno było nań spojrzéć, takim szatańskim ogniem pałały mu oczy, drżała twarz i muskuły wszystkie. Ludzie, którzy się byli zrazu chcieli wyjazdowi sprzeciwiać, zatrwożyli się i poczęli ustępować.
Marya przez okno karocy ręce wyciągnąwszy, zawołała do otaczających:
— Ratujcie mnie! ratujcie! ja jechać ztąd nie chcę! Ratujcie.
Na głos jéj bólu pełen i Nikita i gromada zebrana za drzewami zbliżać się szemrząc zaczęła. Głosy dawały się już słyszéć. — Hamuj konie — nie puścić naszéj pani! Stój!
Lecz woźnica obcy, na skinienie gniewne rotmistrza, który stał z pistoletem odwiedzionym, uderzył batem po rączych koniach i ciężka karoca ruszyła nagle, rozpędzając przed sobą tłum wieśniaków.
Krzyk tylko dał się słyszéć, łkanie i przekleństwa, lecz już powóz, unoszący Maryę i dziecię i stojącego na stopniu rotmistrza, był na drodze daleko. W dziedzińcu, z założonemi rękami stał Marmarosz, trochę strwożony i zburzony lud dworski i wiejski.
— E! tchórze nikczemne! począł nagle Nikita, plwając na ziemię — czemuście mnie nie poparli, nie pomogli?
Marmarosz krzyknął na stajennych: