Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skiego, tak urządzone, iż gdy sam chciał być i na skrzypkach się wygrać, albo się z książką zamknąć, wtedy jedyne schody na górę wiodące wciągał za sobą i to znaczyło, że nikogo nie przyjmował.
Wygodnie było dosyć, ale nie pięknie. Na górze oprócz sypialni, był pokój myśliwski, pokój do muzyki i biblioteczka. Ludziom ta budowa cała z ogromnych kłód sosnowych w zamki złożona nie przypadała do smaku, śmiano się z niéj, nakłaniano nawet stolnikowę, ażeby synowi perswadowała, by sobie dwór wedle starego obyczaju wystawił, staruszka wszakże odpowiadała — a dajcież mu pokój, co to komu szkodzi, jeśli jemu z tém lepiéj, nie sprzeciwiajcież mu się.
I nikt się panu Feliksowi nie sprzeciwiał, nawet los który mu sprzyjał zawsze, niczém spokoju jego nie zmąciwszy.
Po uściskach na gościńcu, Wereszczaka ani sobie mówić nie dając, by inaczéj być mogło, zabrał zaraz do siebie do Zdunki i Piotra i wszystkich ludzi, osobną drogą wiodącą wprost do Wojskiego prowadząc ich za sobą, pilno mu niesłychanie było dowiedziéć się o losach przyjaciela, którego był pogrzebł i opłakał.
W drodze po kilkakroć go ściskał z niekłamaną radością, a gdy nareszcie na dole w salce się znaleźli sami u wieczornego stołu, bo staruszka jadła wcześniéj i kładła się spać z kurami, Feliks gorąco nasta-