Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

późniéj mógł dowiedziéć. Z drugiéj strony, uniknąć hańby procesu i rusztowania, byłoby szczęściem. Wachał się Piotr, a winowajca znać z milczenia domyślał się téj walki wewnętrznéj, bo głosem chwilowo mniéj namiętnym, suchym, szyderskim niemal, począł nalegać.
— Mam umrzéć, wszystko ci jedno jak... dostałem się w ręce oprawców, zginąć muszę. Chcesz mi uczynić dobrze w godzinie ostatniéj, chcesz bym ciebie i was nie przeklinał, przynieś mi truciznę.
Piotr ukląkł przed nim.
— Wicie, zawołał, jeżeli w twém sercu została uczucia iskierka, jedno słowo, czy one żyją?
Więzień potrząsł tylko głową.
Napróżno ponawiał błaganie i pytanie Piotr, nieodpowiedział już mu więcéj, obrócił się twarzą do ściany i milczał.
Zeszło pół godziny, i stróż więzienia szepnął Piotrowi, by go sam na sam zostawił. Nie było już środka dobyć zeń słowa, tylko gdy usłyszał wychodzącego bratanka, zwrócił nań oczy i zawołał gwałtownie podniesionym głosem:
— Trucizny!