Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I znowu poszwargotali coś pan Stolz z panią Stolzową, a on rozpoczął poważnie:
— Ja panu rozpowiem jak to było, bo wiem co się dostojnym cudzoziemcom należy, a ten grubianin nie wié i nigdy wiedziéć nie będzie, bo to jest drąg nieoskrobany.
Wskazał na dom Bussego.
— Busse, ja nie chcę mówić tego publicznie, ale to jest chrzczony żyd, ja to wiem z pewnością, handlarz, szachraj, niecnota.
Żona spojrzała, pohamował się.
— Busse, mówił łagodniéj nieco, skorciało go, pojechał na jarmark do Pirny i na kogoś zdał dozór, na tę kobietę nieokrzesaną, która dawniéj, bo ja to bardzo dobrze wiem, była prostą dziewką w gospodzie, no, ale już tego nie chcę mówić. Zdał taką delikatną panią na ręce takich ludzi jak sama Bussowa i godny jéj syn, idiota. Ja nic nie wiem, domyślam się tylko, bo zkądże ja bym to mógł wiedziéć? Zdaje mi się, że Bussowa poszła do swojéj miłéj sąsiadki, do téj przekupki Widerowéj, a syn poszedł w krzaki i spał. Zdawało im się, że na górze zamknęli tę panią, tymczasem... patrzę ja...
Tu niezmiernie się zmięszał, żona zmarszczonemi brwiami dała mu znak, poprawił się zaraz:
— Tymczasem, musiała pani ta wyjść do ogrodu, a z ogrodu, wszak jest tylna furtka?
Żona nie odrywając oczów od roboty, potwierdziła skinieniem.