Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wit zawahał się i drgnął, mając już odchodzić, głowę spuścił, zamyślił się, wstrzymał Weldera.
— Czekaj — rzekł — lepiéj może zawczasu się rozgadać, niż z tym kamieniem do jutra się nosić. Stój tu, ja wrócę za chwilę, tylko zabawę zdam. Nie rusz mi się ztąd.
Welder wsparł się o słup, głowę zanurzył w ramiona i stał posłuszny. Gospodarz prędko pobiegł do gości, szepnął coś jednemu z młodzieży, pogadał coś z panną Salomeą, która mu się wdzięczyła, ponalewał kielichy, muzyce kazał grać, a sam wymknął się znowu. Tańce tymczasem szły w jak najlepsze.
Weldera z ganku wziąwszy, aby ich nie podsłuchano, wyszli oba na środek dziedzińca.
— No, praw, co masz gadać! — zawołał Wit.
— Co ja mam powiedziéć, to się wam nie podoba — począł Welder — wyście się sobie od ośmiu lat uspokoili, że wszystko skończone, a ja nie! Dziś wieczorem była w karczmie zabawa, ludzi się zebrał tłum; doniósł mi parobczak, że Antek najrzał w ścisku kogoś tak do nieboszczyka podobnego, że aż krzyknął.
— Co pleciesz?!
— Nie plotę, tak było. Poszedłem na zwiady — kończył Welder. — Okazało się, że jakiś brat Panasa pasiecznika przyszedł niby do niego z Podola, a z nim po nocy pod karczmę. Pan wiész dobrze, jak nieboszczyk Panasa lubił, u niego siadywał i bredni słuchał, które on opowiadać umié. Tknęło mnie