Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Welder, stanąwszy w progu, kiwał już i mrugał od przybycia Wita do niego, a nierychło będąc postrzeżony, już się niecierpliwić poczynał. W ostatku wyciągnął go do ganku.
— Pan nie wiész, co się tu święci? — szepnął, biorąc go za rękaw.
— No, cóż?
— Jakiś człowiek, nocą, dziś, przed pół godziną może, zakradł się pod okna jéjmości.
— Złodziéj?
— Złodziéj! któż wié co i kto taki? Ja, jak zwykle — mówił coraz ciszéj Welder — obchodziłem dom, bo diabeł nie śpi, to i człowiek zasypiać nie powinien. Patrzę, przyparty do ściany, duży drab, twarzą do okna stoi i zagląda do jéjmościnéj sypialni. Jakąś chwilę dałem mu stać, czekając, co z tego będzie.
— Schwycić go było! — przerwał Wit.
— Czekaj pan — ciągnął daléj Welder — skradałem się zwolna... zwolna. Stał jak wryty, jak wrosły w ziemię; jam szedł noga za nogą. Wtém, gdy już go za kołnierz mam złapać i dotknąłem, rzucił się i potrącił mnie z taką siłą, żem się zatoczył i padł. Począłem krzyczéć na wartowników, a on uciekać, tylko mnie leżącego jeszcze przybił mocno.
— Cóż ty mi za banialuki prawisz? — gniewnie krzyknął Wit — czemuście go nie łapali?
— Łapaliśmy, gdy w téj właśnie chwili pan z gośćmi nadjechał, ludzie się pobałamucili wołaniem do ganku i wrzawą, a on tymczasem zbiegł.