Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skliwość o biednego człowieka przemogła, wstała, opierając się na lasce.
— Czekaj na mnie — rzekła — wracam w téj chwili.
Wyszła śpiesznie do pokoju, w którym czekał na nią dwór, chcąc, jak zwykle, pożegnać odchodzącą na spoczynek; miała już myśl powierzenia Piotra jednemu z domowników, przybyłych późniéj do Rachowa, którzy Piotra Zagłoby nie znali i wybrała na ten cel kapelana.
— Ojcze mój — rzekła po cichu, zbliżając się do niego — mam gościa, nieszczęśliwego człowieka, znanego mi niegdyś z lat dawnych. Potrzebuje on opieki i wypoczynku, potrzebuje serdecznego nadewszystko obejścia i współczucia, chodź ze mną, zdam go na ręce twoje. A proszę cię, czyń, cobyś robił dla własnego mojego dziecka, gdybym ci je powierzyła.
Kapelan, który niemniéj był dobrym człowiekiem jak naturalistą, pośpiesznie ofiarował swe usługi.
— Pani wojewodzina może mi zaufać, iż się zajmę nim... całą duszą... całą duszą.
— Chodź że ze mną! — dodała staruszka głosem jeszcze drżącym — oddaję ci go. Jest zbiedzony i podrażniony, spotykanie się z coraz nowemi ludźmi męczyć go może, więc i to proszę, żebyś był sam z nim lub przy nim, a nikomu go nie powierzał i owszem, natrętów i ciekawych, jak rezydenci nasi, starał się od niego oddalić. Potrzebuje spokoju i samotności.