Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

obu jego stronach otwierały się drzwi do piwnic, w których stały beczki i były różne składy. Minąwszy je, weszli w szyję, która na dół się spuszczała, a w końcu jéj widać było drzwi okute i zamczyste. Gdy nic nie mówiąc doszli do nich, Welder spojrzał na Panasa.
— Chcesz ty tu zgnić? — spytał — a nie, to gadaj.
Panas potrząsł głową.
— Co mi tam! życia mam nie wiele, w lochu czy w chacie umrzéć, wszystko jedno; męczyć się długo nie będę.
Zdawał się zrezygnowany. Welder z jakąś niechęcią drzwi te odryglował, i nareszcie otworzył. Chciał snać zobaczyć, w jakim stanie był ów loszek bez okna, gdyż popchnąwszy doń Panasa, sam téż za nim wszedł. Zgarbiony starzec w najmniéj spodziewanéj chwili, wyprostował się, oczy mu się zapaliły; w mgnieniu oka przypadł do Weldera, porwał go za gardło i obalił na ziemię. Niemiec, nim oprzytomniał, już miał gębę zatkniętą chustą, którą snać na podorędziu trzymał Panas, ale silny, miotał się i bronił. Chwilę pasowali się z sobą. Stary pasiecznik, choć na pozór złamany wiekiem, dobył siły nadzwyczajnéj.
— Milcz i leż, bo na śmierć cię zduszę — rzekł, chwytając go za gardło oburącz — leż, psie jakiś, lub zginiesz...
Welder jęknął tylko i potoczył się ku ścianie.