Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wzrok błagający, łzawy, rozczulony w Piotra, który ciągle klęczał przed nim.
— Człowiecze dobry, rzekł, w uroczystéj chwili, przywdziéj na siebie szaty białe miłosierdzia, czyń, nie co zemsta ci szepcze, ale co Bóg nakazał.
Ukośnym wzrokiem, niepostrzeżony, Wit rzucił na Piotra, i zadrżał.
— Piotrze, rzekł, słuchaj!
Zamilkli i zwrócili się doń.
— Nie proszę cię o miłosierdzie, wiem, że mi go dać nie możesz. Nie słuchaj księdza, zabij, nie chcę, by mnie po sądach włóczono i katowi oddano. Spełń coś rzekł, spełń, lecz na Boga, jeśli w niego wierzysz, nie przeciągaj męczarni.
— Ojcze! spowiadaj go, odparł Piotr, ja wychodzę, spowiedź nikomu nie szkodzi.
Gdy się drzwi zamknęły za bratankiem, a staruszek ujrzał się sam na sam z tym związanym zbrodniarzem, zamilkł, namyślając się, jak ma mówić doń. Jeszcze nie odezwał się doń, gdy Wit nagląco, pośpiesznie jął z cicha wołać:
— Księże! na miłość Boga! noża! rozetnij sznury! to twój obowiązek, na spowiedź zawsze czas... uwolń mnie... jestem... jestem winny... lecz nie tak, jak on mówi... kobieta winna, szatan winien. Rozwiąż mnie, puść, ucieknę, przysięgam ci.
Kapłan stał, wahając się i nie wiedząc, co począć.
— Księże! dam ci, co chcesz! zapłacę! ryczał Wit, uwolń. Węzły oto tu, z boku, zwolń tylko, ja