Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Którędy?
Panas ruszył ramionami i zmilczał zrazu.
— Nie wiem, nie pytałem — rzekł, jakby znudzony. — Ot i dniéć prędko pocznie, prowadźcież mnie do dworu — i po wszystkiém, nie ma tu co gadać darmo. A szablę moją postawcie.
— Oh! oh! będziesz ty ją widział! — zawołał Welder — o tém potém; musi ją wprzód rotmistrz opatrzéć. Któż wié, czy nie skradziona? i po co ona u ciebie?
Przy płonącém jeszcze łuczywie, jął Welder rozpatrywać się po izbie znowu. U drzwi była półka, coś mu na niéj zaświeciło, sięgnął ręką i pochwycił pistolet turecki jeden, a drugi za nim spadł z hałasem wielkim na podłogę. Oba były czysto bardzo utrzymane, świecące — i nabite. Welder pobladł.
— A to co? — spytał zmienionym głosem.
— Pistolety tureckie, zdobycz jeszcze z pod Wiednia, wziąłem je na Turku sam — rzekł Panas.
— I tak pilnie ponabijane trzymasz?
— Co dziwnego, sam mieszkam — odparł pasiecznik spokojnie.
O! nie! nie oszukasz mnie ty tak łatwo. Tu ktoś był, co te rzeczy pozostawiał. Brat! brat czy zbój jaki; może Kozak z siczy... może... kto was tam wié. Pójdziemy do dworu, a chatę trzeba strząść całą.
Panas niby pobladł nieco, lecz nie drgnął i nie ruszył się.