Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tu w szachy, nigdy zdradzać się nie trzeba, gdzie się ma przyszły krok posunąć.
W końcu uścisnął mu rękę i szepnął do ucha:
Bon espoir! ale — cicho!
Kasztelan potrosze potrzebował téj przestrogi, gdyż w poczciwości swéj wygadywał się łacno, a gdy mu co na sercu leżało, ust utrzymać nie umiał.
Czas mu się téż wydawał niepomiernie długim, a Drezno, mimo świetnego dworu, nudném. Kazał się nosić w pudełku na przechadzkę do ogrodu za miasto, chodził pieszo, oglądał co tylko było do widzenia, ale sroga tęsknota, coraz mocniéj mu serce uciskała. Liczył dnie, które jeszcze w ten nieznośny sposób przesiedziéć tu musiał. Parę razy zaszedł do Magdy na pogadankę i kazał sobie raz zrobić barszczu, który po drugiéj łyżce wydał mu się szkaradnym.
Trzeciego czy czwartego dnia, zaczynał się już ubierać zrana, gdy do drzwi zapukano. Chłopak otworzył, a stojący z ręcznikiem pośrodku pokoju kasztelan z przerażeniem na progu ujrzał rotmistrza Wita, bladego, z błyszczącemi oczyma, z dzikim jakimś twarzy wyrazem, domagającego się wnijścia. Mało się znali z sobą.
— Bardzo przepraszam kasztelana, odezwał się stojący w progu, proszę mi darować, chciałem złożyć mu atencyę moją.
Jakkolwiek gość to był obmierzły, nie można go było odprawić nie obudzając podejrzenia, kasztelan