Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zrezygnować się musiał, coś niewyraźnego mruknąć jakby go bardzo prosił. Narzucił na siebie podany kitel płócienny.
Rotmistrz wszedł kłaniając się i widocznie usiłując nadrobić humorem.
— Dowiedziawszy się wypadkiem o bytności szanownego kasztelana, rzekł rotmistrz, nie mogłem się oprzéć chęci ofiarowania mu usług moich. Cóż go tu sprowadza?
Kasztelan wielce zafrasowany, grał rolę swoją wcale nieźle.
— A! mój mości dobrodzieju, rzekł, gdybyś mi dopomógł do wyzwolenia z téj saskiéj niewoli, bardzo bym ci był wdzięcznym. Babie mojéj w głowie się przewróciło, zachciało się jéj wyższego krzesła, które wakuje właśnie. Ubiegających się dosyć, a ja tu, jak Piłat w Credo wlazłszy, zwijam się i pocę daremnie.
Rotmistrz nań popatrzał z uwagą wielką.
— A przecież, mówią, rzekł, że pan masz za sobą Brühla i hrabinę Orzelską.
— No, tak, łaskawi są niby na mnie, ale Brühl młody, a hrabina Orzelska bawi się, a ja tymczasem usycham tu w oczekiwaniu.
Rotmistrz zaczął się o sprawę bliżéj rozpytywać.
— Zachciałeś asindziéj, rzekł, trzeba być cierpliwym i przynajmniéj choć stanowczéj odprawy doczekawszy się, co byłoby już łaską, wracać do domu na siejbę. Nie mam ja do tych rzeczy szczęścia.