Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Moja jejmość, zawołał, na cóż ja wam mam poprzysiądz?
Spojrzawszy na twarz jego, potrzęsła głową.
— Ja i słowu wierzę, szepnęła, już teraz dosyć, dosyć, jeśli poczciwa sprawa, czemu by ludzie nie pomogli? Nie dziwuj się pan, różnie tu bywa i bywało.
Machnęła ręką.
— Co to gadać! cały świat wié!
— A możesz być co uczciwszego, przerwał Wereszczaka, jak żonę i dziecko oddać mężowi i ojcu, a niegodziwca, który podstępem je pochwycił na karę zdać, bo... niedokończył Wojski.
— Ja, tylko się tu z domem uporządzę, rzekła Magda, pójdę do Holzerowéj, zobaczę i rozmówię się.
— Ponieważ się bez kosztów nie obejdzie, a kobieta chciwa, dodał Wojski, masz pani na wydatki. Pieniędzy żałować nie trzeba. Tylko się waćpani strzeż, aby jéj tam dozorujący pewnie ten, co tam kobietę umieścił, nie spostrzegł.
— A to! mnie już uczyć nie trzeba!
Magda odprowadziła aż do drzwi Wojskiego, kazała sobie powiedziéć, kędy stał, aby go we wszelkim wypadku znaleźć mogła, pożegnała i wróciła do mieszkania. W niespełna godzinę przebrana do niepoznania, odmłodzona, wyświeżona, szła już na Nowe-Miasto.
Na dole, w kamienicy Holzerowéj, był piekarz, Magda zaszła najprzód niby za potrzebą do niego,