Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

darnem zielonym okrytych mogił, ostawionych kamieniami, było w istocie pogańskiém cmentarzyskiem, ale je wieśniacy powszechnym obyczajem kurhanami Szwedów przezwali. Pagórek ten dokoła otoczony polami uprawnemi, oborany, miał na sobie kilka starych sosen i trochę krzaków w pośrodku, a choć leżał nie opodal od drogi, można tam było bezpiecznie siąść, by widzianym nie być. Nikita i podróżny, ścieżynką po nad mogiłami poszli za sosny i tu na kamieniach siedli. Nieznajomym owym był Panas, pasiecznik. Ścisnął dłoń namulaną swojego rówieśnika, westchnął i spytał:
— No, cóż u was słychać? co?
— Ino gorszy niepokój, niż kiedykolwiek był. Welder umarł dziś, pan się z panią kłóci, dziéwkę przepędzili, co jéjmości listy jakieś nosiła, a choć to wielki sekret — dodał Nikita — ale ja wiem, że jemu tu już czegoś niedobrze i myśli żonę i dziecko zabrawszy uchodzić w świat.
— Ha! rzekł Panas — trzeba na to radzić, żeby się nie ruszył.
— A cóż my poradzimy? albo jak? mówił Nikita. Niestało mu Weldera, teraz się Marmaroszem posługuje. Głupi to człek, ale służbista, a jak on co każe, to musi być, rozstąp się ziemio, musi być.
— Ja wam powiadam, jego trzeba koniecznie wstrzymać! dodał Panas.
— Ależ jak? rozśmiał się Nikita, czyż my na to siłę i moc mamy?