Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Aleć oni na ciebie czatują na pasiece — odparł Piotr.
— To nic, ja tam wszystkie drogi i drożyny znam, a na horodyszczu mam schowankę, któréj się oni nie domyślą i klucze mi od niéj szczęściem zostały.
— A jeśli wyszpiegują w lochu? — zapytał Zagłoba.
Panas się uśmiechnął, oczy mu błysły.
— To nic — szepnął — te lochy przez kilka lat pusto stały pod moim kluczem, tom ci je miał czas poznać. Oni o inném wejściu do nich nie wiedzą, tylko o tém, które z wałów prowadzi. Szukali za nieboszczyka stolnika skarbów, pukali, kopali i nie doszli nic. Jam ci téż skarbu nie odkrył, bo tam go pewnie i nie ma; ale wyjąwszy kilka kamieni, wiem wyjście z lochu na błoto prowadzące, bo to musiała być za dawnych czasów wycieczka. Więc gdyby mnie i przydybali, to im się z rąk nocą wyśliznę... I taki trzeba mnie tam samemu iść na szpiegi, bo ja sobie jeden rady dać mogę.
— Poznają cię wnet — rzekł marszałek.
— I, nie! Z brodą i włosami pocznę sobie tak, żebym do siebie nie był podobny, suknię téż zmienię, i... już się no spuśćcie na mnie. Ale, że ztąd mil dziesięć drogi, to mi chyba wóz dacie do Stachowa, ztamtąd ruszę pieszo daléj.
Zaczęły się tedy umowy z Panasem, do których nikt więcéj przypuszczonym nie był. Kulesz obowią-