Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łaś więc i musiałaś milczéć, biedna istoto, lecz nie wiedziałaś o wszystkiém jeszcze.
Marya ciekawe odsłoniła oczy.
— Byłoż dla mnie co zakrytego? co czarniejszego jeszcze w tém sercu i na tych rękach?
— Nie, moje dziecko, mówiła zwolna wojewodzina, stosując się do przepisu lekarza, który nagle oznajmić choréj o życiu Piotra nie dozwalał, nic straszniejszego nie było, ale coś lepszego jest, czegośmy się spodziewać nie mogli.
— Prawdopodobnie, dodała, zdaje się, są wiadomości ze Stambułu, że Piotr, cudownie ocalony, żyje.
Z krzykiem porwała się Marya i padła do kolan ciotki.
— Piotr! mój Piotr! anioł mój, żyłby? ja bym go jeszcze widziéć i do piersi przycisnąć mogła? Piotr, ojciec Urszulki!
Nagle wyrazy zastygły na ustach, łzy się rzuciły potokiem, załamała ręce.
— Lecz jakże ja stanę przed nim? jakiém czołem podam mu dłoń zwalaną? Co on pomyśli o mnie? Godnąż jestem choć nogi jego uścisnąć?
— Na rany Boskie! — chwytając ją, odezwała się wojewodzina, — cożeś ty winna? coś winna? Uległaś niegodziwéj, podłéj przemocy i zdradzie.
— Lecz czyż Piotr uwierzy? A! niech już sobie zabije, pogardzi mną, odepchnie — dodała — ale