Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Proszę siadać, rzekł, i powiedz nam pani, co przynosisz.
— Nic złego, nic złego, szepnęła Magda, niech pan wielmożny będzie spokojny. Tak mi się złożyło szczęśliwie, iżem za pierwszym razem zaraz do téj pani dostąpić mogła i z nią się rozmówić.
— Jakto? byłaś pani? mówiłaś z nią? przerwał Piotr.
— Dziwnie się trafiło, rzekła Magda. Lina Holzerowa, którą paliła ciekawość, a rozmówić się nie mogła, szukała tylko kogo, coby jéj mógł służyć za tłomacza. Łatwo mi i nie prosząc było uzyskać pozwolenie wnijścia. Mówiłam z nią. Biedna pani! bardzo biedna, płacze, modli się, a ten co ją tam osadził, udał przed ludźmi za obłąkaną.
Piotr wzdrygnął się.
— Do téj pory mówiła Magda, płacze swojego nieboszczyka pierwszego. W pierwszéj rozmowie nie wielem się mogła z nią dogadać, bo tam łez więcej niż słów było, a tuż mnie zaskoczył ów mąż, żem ledwie uciec mogła.
— Zastał waćpanią! zawołał Wereszczaka.
— Ale nie, nie, przecież mówię, żem uszła. Słuchałam jeszcze pode drzwiami, jak się kłócił i dokuczał i groził i szydził z téj nieszczęśliwéj.
Piotr bladł, drżał, włosy darł na głowie, napróżno go Wereszczaka znakami dawanemi starał się uspokoić, nic nie pomagało.