Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zapakowanego niecierpliwego kasztelana, o mało pudełka tego nie zburzył.
Wyskoczył z lektyki, pot z czoła otarł, odsapnął i obie ręce wyciągając ku Wereszczace, począł nie od powitania ale od narzekania.
— Powiedz-że ty mnie! powiedz, czego ci Niemcy nie wymyślą? żeby zdrowego człeka sadzić w takie oto pudło, skrzynię, klatkę i nosić się z nim jak z nieżywym. Ale tu ani konia, ani powozu nie dostać, wszyscy się nosić każą. Jak że ty mi się masz, co ty tu robisz? jak żyjesz — bo ja to na uczciwość umieram! Kazała mi tu żona jechać i przez księżnę Cieszyńską starać się o krzesełko, musiałem baby usłuchać, ale drugi raz mnie na Sasów nie odprawi! Co ja tu cierpię, kochanku! co ja tu cierpię!
I znowu spytał kasztelan:
— Cóż ty tu robisz? — a nie czekając odpowiedzi, narzekał daléj:
— Wystaw-że sobie, że ci ludzie bez pieprzu i soli żyją; wino powiadam ci lura, wszyscy po niemiecku szwargoczą, z ogonami przy głowie chodzą, a niech ich tam!
Machnął ręką i po raz trzeci zapytał:
— Cóż ty tu robisz?
Pytanie to trzykroć powtarzane, dało szczęściem Wereszczace czas namysłu do odpowiedzi.
— Przybyłem także starać się o starostwo?
— Masz kogo znajomego?
— Tak dobrze jak nikogo.